W niedzielę 11 grudnia 2011 roku poznaniacy licznie przybyli do Bazyliki Archikatedralnej gdzie, aktorka Teatru Nowego Maria Rybarczyk czytała fragmenty tekstów S. Sancji Szymkowiak i Natalii Tułasiewicz. Była również młodzież z Liceum Ogólnokształcącego im. bł. Natalii Tułasiewicz wraz z pocztem sztandarowym, rodzina Natali oraz siostry serafitki. Interesujacy program muzyczny przedstawił Chór Pro Musica /Oborniki/, którym dyrygował Józef Czypek Poniżej zamieszczamy program prezentacji. Komentarz i wybór tekstów - prof. dr hab. Barbara Judkowiak i dr Patrycja Tomczak z UAM. Fot. Anna Galica
Modlitwy katedr polskich
MODLITEWNIK ADWENTOWY
Błogosławione z Poznania:
S. Sancja Szymkowiak i Natalia Tułasiewicz
sto dwudziesta czwarta prezentacja VERBA SACRA
Czyta:
Maria Rybarczyk
Komentarz:
prof. dr hab. Barbara Judkowiak
dr Patrycja Tomczak
Śpiew:
Chór Pro Musica /Oborniki/
dyrygent: Józef Czypek
Program:
Henryk .Mikołaj Górecki, Zdrowaś bądź Maryja
Juliusz Łuciuk, O ziemio polska, sł. Jan Paweł II
Stanisław Moniuszko, Ojcze nasz
O Matko miłościwa /oprac. ks. Zdzisław Bernat/
Józef Świder, Pieśń
A. Koszewski, Kolęda I
Realizacja:
Przemysław Basiński
Niedziela 11 grudnia 2011 roku godz. 17:00
Bazylika Archikatedralna w Poznaniu
Komentarze
prof. dr hab. Barbara Judkowiak
„Szłam w życiu duchowym z całym spokojem drogą modlitwy wewnętrznej, […] miłując nade wszystko Miłość Jedyną”, czyli szkoła modlitwy bł. Natalii Tułasiewicz.
Natalia Tułasiewiczówna (urodzona w 1906 roku), beatyfikowana przez papieża Jana Pawła II jako jedna z dwu kobiet świeckich w grupie 108 męczenników II wojny światowej, pochodziła z Galicji. Poznanianką została od lat gimnazjalnych i tu przeżyła w okresie międzywojennym najpiękniejsze lata młodości studenckiej na polonistyce Uniwersytetu Poznańskiego, narzeczeństwa, pracy nauczycielskiej. Wysiedlona na początku okupacji hitlerowskiej do Generalnej Guberni od wiosny 1940 roku pracowała w tajnym nauczaniu w Krakowie, opiekując się z siostrą rodzicami. Świętowała, gdy udało się jej wywinąć od wywiezienia do Rzeszy do obozu pracy, ale kilka miesięcy później zdecyduje się – ona fizycznie drobna, wątła, od dziecka walcząca z różnymi postaciami gruźlicy – pojechać jako wolontariusz Wydziału Duszpasterskiego konspiracyjnej organizacji Zachód na roboty przymusowe do Rzeszy w roli pełnomocnika polskiego rządu emigracyjnego z misją łączącą zadania polityczno-patriotyczne z wychowawczo-apostolskimi. Osiem miesięcy działała efektywnie w Hanowerze. Aresztowana po niefortunnej wizycie kuriera z Polski, pięć miesięcy spędziła w więzieniach torturowana podczas śledztwa. Przewieziona z wyrokiem śmierci do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, jeszcze przez następnych pięć miesięcy w tych strasznych warunkach, wycieńczona głodem i chorobami, podejmowała wciąż, na dostępną sobie skalę, działania nauczycielskie i duszpasterskie. Tuż przed wyzwoleniem obozu w wyniku ostatniej selekcji została odesłana do gazu w Wielki Piątek 1945 roku.
Jakkolwiek wyniesiona została na ołtarze w grupie męczenników, czyli z akcentem na chrzest krwi, na heroiczny finał życia ofiarowanego dobrowolnie i w łączności z Chrystusem Ukrzyżowanym, bł. Natalia mogłaby być stawiana jako wzorzec wedle hagiograficznego modelu wyznawcy. Pozostawiła program zmierzania do świętości w dniu codziennym świata współczesnego. Swoje doświadczenie powołania do świeckiego apostolstwa opatrzyła w zapiskach pamiętnikarskich refleksją oraz potwierdziła w praktyce udokumentowanej w korespondencji z Hanoweru. Rozwój duchowy Natalii zmierzał zarówno do przeżycia mistycznego, jak i do działania apostolskiego. Bogate życie wewnętrzne, oparte na rozległych podstawach wykształcenia humanistycznego, nieustannie poszerzała i pogłębiała w wymiarze religijnym, u którego podstaw leży łączność człowieka z Bogiem. Rys sylwetki duchowej Natalii wiąże się nierozerwalnie z jej byciem w świecie. W nim realizowała się najpełniej, przelewając żarliwość życia duchowego, doświadczanej w sobie obecności Boga, w czyny.
Z bogatej oferty, jaką przynoszą różne szkoły duchowości chrześcijańskiej i apostolstwa, Natalia umiała czynić użytek, czerpiąc z nich wedle własnego rozeznawania woli Bożej względem siebie. Na tej drodze, łączącej perspektywę indywidualną z eklezjologiczną, wyprzedzała oficjalne deklaracje Kościoła (np. konstytucje Soboru Watykańskiego II o Kościele: dogmatyczną Lumen gentium i duszpasterską Gaudes et spes). Zapiski Natalii przynoszą świadectwo cennego doświadczenia decydującego o dynamice życia duchowego: permanentnego poszukiwania własnej drogi powołania, „misji życiowej”, co oznacza ewangeliczną postawę czuwania, nieustanną czujność, „nasłuchiwanie”, czego Bóg chce dla nas w zmieniających się warunkach życia.
Wymaga to stałego trudu pokonywania siebie, systematycznej pracy nad sobą, ciągłego samowychowania od kształtowanie charakteru począwszy. Nic tu nie przychodzi samo, wszystko zda się okupione konkretnym, realnym wysiłkiem duchowym. Tylko on gwarantuje rozwój, postęp w życiu wewnętrznym. Ów proces przełamywania egoizmu, słowami Błogosławionej: „walki ze starannie zamaskowaną miłością własną o Boże oblicze własnej duszy”, obejmował dwa aspekty: moralny – „rzeźbienia pionu człowieczeństwa” i duchowy – „wypracowywania w sobie Bożego człowieka” (bądź „Bożego oblicza”).
U podstaw życia duchowego Natalii legło zinterioryzowanie kultury. Odnajdziemy tu wpierw, obok jej uzdolnień artystycznych i wrażliwości na piękno, aspiracje, a nawet rzec by można: zacięcie, intelektulne. Od dziecka była ciekawa świata, obdarzona chłonną inteligencją, do której wyrobienia przyczyniły się studia akademickie. „Wiecznie zaczytana”, ciągle uzupełniająca wykształcenie i awansująca w zawodzie, uniknęła niebezpieczeństwa przeintelektualizowania życia duchowego, które czyniłoby zeń raczej system teologiczny. Zauważając u innych taki stan „posuchy” czy wyjałowienia z uczuć, sama umiała utrzymywać równowagę kultury intelektu i kultury serca, w której nie ma płycizn fideizmu czy sentymentalizmu religijnego. Wyczulenie na „puls współczesności”, ducha czasu to jeszcze jedna cecha Natalii ważna dla dziedziny duchowości, szczególnie zaś dla programu chrześcijańskiego bycia w świecie. Najogólniej „chodzi o wolność, o sprawiedliwość, o znaczenie danych przyrzeczeń, o prawdę, o wszystko to, co w nas rozwinęła jako ideał kultura chrześcijańska” – pisała. W humanizmie teocentrycznym, który głosiła, miarą wartości człowieka jest jego powiązanie z Bogiem, w odróżnieniu od humanizmu absolutyzującego człowieka jako jedyną wartość.
Rdzeniem życia duchowego jest modlitwa – Natalia ujmie to metaforą organiczną: W moim życiu wewnętrznym modlitwa ma wartość oddechu. Personalistyczne, osobowe odniesienie do Boga oraz rzeczywistość spotkania i dialogu wypełniają karty zapisków fragmentami o niezwykłej autentyczności. Znamienne, że modlitwa, niewątpliwie traktowana przez Natalię jako środek życia duchowego, ujmowana jest jednak przezeń raczej jako dar, łaska. Każdym oddechem pragnę dziękować Mistrzowi memu za to, że dał mi dar niesłychanie łatwej modlitwy myślnej, dar wczuwania się każdej chwili życia w Jego obecność w sercu moim, dar modlitwy przede wszystkim wielbiącej. Owszem, przepraszam najserdeczniej, jak umiem, proszę najpokorniej, jak mogę się na to zdobyć, dziękuję najgoręcej, jak może to wyrazić moje nieudolne wobec Bóstwa słowo, ale nade wszystko i przede wszystkim wielbię, wielbię, wielbię żarliwie. Tego się nie da wyrazić żadnym słowem.
Modlitwa musi być najpierw połączeniem wyznania z umiejętnością słuchania: rozmawiam z Bogiem jakby szedł drogą moją – opowiadam Mu wszystko, wszystko, słucham Jego słów pociechy [...] W modlitwie szukam rad i wskazań dla pracy każdego dnia, przed moim najbardziej miłowanym Nauczycielem spowiadam się z nowych wątpliwości, wahań, niepokojów, pociech, radości, smutków, z wszystkiego, wszystkiego. Zdarza się, że to co „usłyszy sercem” podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, przerasta ją, stanowi próbę i przygotowanie do kolejnych kroków na drodze powołania.
Z kolei błaganie Natalii za kogoś czy o coś, które jest jednym z wielu rodzajów jej modlitewnego kontaktu z Bogiem, potrafi wprawić nas w pełne podziwu zakłopotanie: modliłam się żarliwie, aby mi wolno było na moje barki wziąć część ojcowej boleści, aby moje konanie było cięższe dla lżejszej śmierci Ojca mego ukochanego. Abym z miłości przyniosła mu ulgę w ostatnich chwilach życia. Gdy modli się np. o skrócenie cierpień przyjaciółki, to z zastrzeżeniem warunku: jeśli byłoby to zgodne z wolą Bożą. Oto jedna z tajemnic skuteczności jej modlitw (której szczytem, uznawanym w Hanowerze za uproszony przez Natalię cud, będzie ocalenie jedynego baraku, gdy płonął cały obóz, tego właśnie, w którym się modliła z robotnicami).
Natalia może być również mistrzynią apostolskiej w istocie modlitwy za „dusze trudne”. Miała specjalne poczucie odpowiedzialności za spotkanych ateuszy, ludzi nadmiernie skomplikowanych, przesiąkniętych goryczą życiową, tych, co nie chcą szukać i tych, co borykają się ze „skazą wolteriańską duszy” (a była to spora gromadka jej przyjaciół i osób bliskich): nie potrzebuję wielu słów, by ich polecić Temu, który zna tajemnice nieukojnego ludzkiego serca. Po prostu, kiedy jak Jan, spoczywam na Sercu Bożym, oni są ze mną. Ta specjalna misja codziennego, indywidualnego orędownictwa Natalii sięga wieczności: w życiu przyszłym chciałabym sobie wyprosić tę łaskę u mojego Umiłowanego, by mi pozwolił otaczać przez miłość szczególną opieką dusze trudne spośród żyjących. Sprzężona jest wyraźnie z postawą misyjno-ewangelizacyjną pozbawioną lęku przed światem, która znalazła dopełnienie w Hanowerze, gdzie dusz trudnych przybyło nagle bardzo wiele – a pozyskiwać je dla Chrystusa trzeba było nie tylko modlitwą.
Natalia prosi też dla siebie „ciągle serdecznie” i „z całej duszy”. O co? Zgodnie z powyżej wskazaną zasadą: bym czyniła to tylko, czego Bóg chce, albo o miłość bliźniego – zwyczajnie (abym umiała być teraz i w przyszłości dobra i wdzięczna, abym mogła okazać serce i ludziom obcym całkowicie) i mniej zwyczajnie, gdy gorliwie prosi o łaskę miłości heroicznej. Najwyższy sprawdzian przekraczania ludzkich ograniczeń będą stanowiły modlitwy za nieprzyjaciół i tych, którzy ją katowali.
Przygotowaniem do tego etapu było wieloletnie życie modlitwą. Pośród jej rodzajów są akty strzeliste (modliłam się po swojemu, najczęściej strzelistymi, krótkimi, doraźnymi aktami uwielbienia. Że słońce świeci, że strumień koło domu szumi, że drzewa szeleszczą zielenią, że ziemia rodzi, chociaż wojna wkoło szaleje, że najpiękniejszą świątynią Bożą jest ludzkie serce, że wysiedleńcy okazują innym przykładny hart ducha, [...] słowem, to jedno wielkie dziękczynienie za najróżniejsze wielkie i najmniejsze „że” nigdy się w ciągu dnia nie kończyło). Ustawiczny dialog wewnętrzny z Bogiem wspierała Natalia często pomocą mszału, w którym fragmenty dają się odnieść do duchowej potrzeby danego momentu, Pisma Świętego, Naśladowania Chrystusa czy innego modlitewnika, z którego czerpała inspirację do rozważania (medytacji, rozmyślania). Doraźne akty modlitewne zdają się kontrastować z modlitwą skupienia. Warta jest organizacyjnego wysiłku: Dni skupienia to mój kosmiczny oddech, rzutowanie duszy ze skończoności w nieskończoność, to najcudniejsza podróż z małego miasteczka codziennego kieratu w bezbrzeże oceanicznych horyzontów. Bliskie mi są godziny rozmów z ciekawymi, mądrymi ludźmi, czymże więc są dopiero dla mnie te godziny spokojnych, przyjacielsko-serdecznych rozmów moich z Panem, gdy wiem, że nie przeszkodzi mi nikt i nic w tym dialogu Bożej miłości.
Pewność co do niektórych faktów z przyszłości „obmodlonych” osób zdobywała parokrotnie (np. co do powrótu brata z Pawiaka), o czym wiemy również dzięki świadectwom osób bliskich i przyjaciół, a miała także dar rozpoznawania ludzi w stanie łaski uświęcającej. Nie usypiało to jej, ani nie popadała w pychę: uwielbienie Trójcy św. niosę zawsze przez ręce Matki Najświętszej i proszę wszystkie duchy czyste, Anioła Stróża, patronkę moją i wszystkich świętych oraz dusze zmarłych, aby one dopowiedziały Bogu w moim imieniu to, o czym w mojej niedoskonałości zapomniałam, aby one przydały tej modlitwie taki żar, jaki by moją duszę ogarnął, gdyby mogła kontemplować Boga twarzą w twarz. Każda modlitwa człowiecza jest niedoskonała, bo jakże może mówić człowieczeństwo z Bóstwem? Ale Bóg chce, abyśmy naszą pokorę doświadczali nawet w modlitwie, abyśmy się modlili, jak umiemy, i tę nieudolność wspiera mocą Ducha św. tak, że modlitwa nasza przestaje być wtedy wyłącznie naszą, ma boskie znamię, jest w swojej jedyności w danej chwili niezastąpiona.
Dynamika życia modlitewnego wyznaczona dążeniem do pełni zmierza do prostoty i milczenia – słów brak Natalii i dla uwielbienia Boga, i w bólu. Komunikacja pozasłowna nie traci jednak intensywności, łączność z Bogiem nie rwie się. Modlitwa milczenia jest już „życiem w Bogu”: staram się o to, aby być jak najbliżej Bożego Serca. [...] nie mówię nic, modlę się milczeniem, tylko cichutko obejmuję z Marią krzyż i tak trwam, jakbym była zdruzgotanym świadkiem Jego straszliwej męki. Czyż mogłabym się wtedy zdobyć na słowa? Serce miłujące milczy, gdy cierpi. Ale Mistrz mój kocha moje milczenie. W takich godzinach ciszy rozmawia ze mną najczulej – pociesza, dodaje otuchy, tłumaczy wiele i obiecuje zwycięstwo dobra i prawdy.
Natalia niewątpliwie więc wyszła poza poziom szukania Boga w rozmyślaniu. Z czasem rozpoznała, iż kontemplacja, modlitwa wewnętrzna, właściwa była jej... od dziecka. Również wówczas – pisze: kiedy byłam w życiu najbardziej nieszczęśliwa i opuszczona […] nie odjął mi Bóg łaski modlitwy i to przede wszystkim modlitwy wewnętrznej. Wołałam tą modlitwą o pomoc tak, jak tonący woła o ratunek. I nadszedł wtedy, kiedy się go najmniej spodziewałam i taki, że mię całkowicie uwolnił od udręczeń, które były ponad moje siły. W tej nocy ciemności Pan był ze mną, ukryty, ale jakże miłosierny.[...] Wiem więc, tak jak i przedtem, że sama z siebie jestem niczym, ale wiem też, czego dawniej nie wiedziałam tak oczywiście, że z pomocą Bożą mogę przeróść siebie. Na modlitwie w poczuciu bliskości Boga obejmującego sobą („jak namiot”) uzyskała przeświadczenie, że jest całkowicie wszczepiona w Chrystusa, że jak św. Paweł mówi: „Żyję już nie ja, ale żyje w mnie Chrystus”. Od tej chwili wszystko w moim życiu zaczynam od Niego i na nim kończę. Już nie jestem sobą. On działa we mnie. [...] Bóg mnie dziś wypełnia tak, że nie jestem sama, że idąc przez życie mogę drugim czynić dobrze samą obecnością, samą wolą czynienia dobrze. Jednakże Natalia nie pogrąży się w pasywizm, chce czynów wyrosłych z ducha modlitwy, bo pamięta, iż: modlitwa bez czynu [...] jest niczym wobec Boga, jest kwietyzmem i tchórzliwą ucieczką przed trudem rzeczywistości.
Nie dziwią zatem świadectwa ludzi, którzy spotykali Natalię w różnych warunkach (aż po takie wielotygodniowe stłoczenie w jednoosobowej więziennej celi, by nikt nie mógł się położyć): widzieli z bliska, iż Natalia modliła się „inaczej”. Dzięki modlitwie dorosła do ofiary z życia w zjednoczeniu z Ukrzyżowanym.
dr Patrycja Tomczak
„Jak się oddać Bogu, to się oddać na przypadłe”.
Błogosławiona Sancja Janina Szymkowiak (1910-1942)
Kiedy czyta się poświęcone Błogosławionej, wciąż niezbyt liczne publikacje, uderza w nich ton bezradności, której nie kryje większość piszących o Sancji autorów: jak o niej opowiedzieć? Przecież to tak „niezwykle zwykła” zakonnica; według jej własnych słów: „Nic niezwykłego nie ma być we mnie; wszystko zwyczajne, ale niezwyczajnie”. Czego się więc uchwycić, jak scharakteryzować tę postać, która – jak zgodnie przyznają wszyscy biografowie – nie dokonała niczego wielkiego? Może jak w Magnificat, to Bóg dokonał w jej życiu wielkich rzeczy – choć nie obdarzył jej ani sprawnością pióra, jak Natalię Tułasiewicz, ani łaską mistycznych doświadczeń, jak Faustynę Kowalską, ani nie uczynił jej odnowicielką chrześcijańskiej duchowości, jak Małą Tereskę z Lisieux. Ale to o postaci tej skromnej siostry mówił arcybiskup Stanisław Gądecki, że przez jej lepsze poznanie można się nauczyć, „w jaki sposób żyć, by nie stracić życia i być szczęśliwym”. Ona sama nie waha się jednak rozwiać złudzeń tych wszystkich, którzy w „szczęśliwym życiu” upatrują przede wszystkim miraży pomyślności i samorealizacji: „Ten, który nazywa siebie szczęśliwym, zrzeka się tego, na czym ludziom ogromnie zależy”. Trudno nie zauważyć, że na zakonne życie siostry Sancji składają się niemal same porażki: nieukończone projekty, zajęcia niezgodne z wrodzonymi talentami, niezrozumienie ze strony sióstr. Jaki więc paradoks kryje się w przykładzie tej zwyczajnej trzydziestodwuletniej zakonnicy, która nie zdobyła dyplomu, ale w 62 lata po jej śmierci rektor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza uznał ją, obok Natalii Tułasiewicz, za najwybitniejszą absolwentkę poznańskiej uczelni?
Janina Szymkowiak urodziła się 10 lipca 1910 roku w Możdżanowie k. Ostrowa Wielkopolskiego, jako najmłodsze dziecko i jedyna dziewczynka z pięciorga rodzeństwa. Wychowana w duchu patriotycznym i religijnym, od młodości zaangażowana w Sodalicję Mariańską i wrażliwa na los ubogich, zdała maturę w ostrowskim gimnazjum, a potem – mimo oporu rodziny, marzącej o dobrym zamążpójściu Janki – podjęła studia: początkowo prawo, później filologię romańską. W 1934 roku, w czasie pobytu we Francji, wstąpiła do nowicjatu sióstr oblatek, ale rodzina zmusiła ją do powrotu. W dwa lata później Janina trafiła do Zgromadzenia Sióstr Serafitek, gdzie spędziła zaledwie sześć lat zwykłego zakonnego życia. Śluby wieczyste złożyła w obliczu śmierci. Umarła na gruźlicę gardła, po mężnie znoszonym cierpieniu, 29 sierpnia 1942 roku.
Wydaje się, że o ważnym rysie duchowości Błogosławionej poucza nas jej zakonne imię, Sancja – obco brzmiące, więc często bezwiednie zniekształcane lub świadomie przekręcane (jak żartowała jedna z serafitek, nic nie dzieje się przypadkiem: Sancja chce nam dać do zrozumienia, że bez duchowej sanacji – czyli moralnego uzdrowienia – nie unikniemy Bożych sankcji). Jest to w istocie żeńska forma hiszpańsko-portugalskiego imienia Sancho, wariantu łacińskiego Sanctius – co oznacza ‘świętszy’, a więc stopień wyższy przymiotnika ‘święty’. ‘Sancja’ oznaczałoby ‘świętsza’: ambitna w świętości, sięgająca dalej, wyżej i po więcej. Trudno o lepsze imię dla sumiennej Wielkopolanki, perfekcjonistki, która wszystkie obowiązki spełniała bardzo poważnie, pracowicie i bezkompromisowo: „Ja świętą muszę zostać za wszelką cenę”. Nic dziwnego, że cena czasem okazywała się wysoka. Jak powie w innym miejscu Sancja, „Cnota bardzo kosztuje, ale miłość wszystko pokrywa”.
„Jeśli chcemy być czyste, musimy się modlić; jeśli chcemy być czystsze, to musimy się bardziej modlić”. A jeśli sięga się w świętości po „więcej” – nierzadko jakieś „mniej” trzeba zostawić za sobą, również w świecie wartości zachowując prawdziwie poznański porządek. Słowa modlitwy za wstawiennictwem Błogosławionej Sancji przypominają o tej serafickiej hierarchii: „Być dobrym to więcej niż wiele umieć”. Wszak Janina Szymkowiak pojechała do Francji w związku ze studiami, po to, by doskonalić językowe umiejętności, ale gdy usłyszała tam głos powołania, nie myślała już o rychłym dyplomie, lecz bezzwłocznie wstąpiła do zakonu, z radością znalazcy bezcennej perły: on też musiał ją zdobyć „za wszelką cenę”, to znaczy sprzedając wszystko, co miał (Mt 13,46).
Wydaje się, że Sancja wcześnie pojęła paradoksalną logikę Bożej miary: że Jego „więcej”, to „mniej” w oczach świata (por. 1 Kor 1,27-28). Napisze później: „Aby móc wszystko mieć, trzeba nic nie mieć, a nawet nie pragnąć”. W nagrodę za zdaną maturę, rodzice sprezentowali swojej, jak nazywał ją ojciec, królewnie, strojną balową suknię. Po balu maturalnym Janka miała oświadczyć, że więcej jej nie założy. Los chciał, że nie dane jej było umrzeć w habicie – gdy okupacyjne władze zabroniły siostrom noszenia strojów zakonnych, Sancja wybierała najgorsze świeckie ubrania, takie, których nikt nie chciał, nierzadko wzbudzając rozbawienie patrzących. Odrzucona elegancka balowa suknia i wybrany nietwarzowy łachman – to wymowna ilustracja jej duchowej drogi. Ponieważ „czy to jest rzecz wielka, czy mała – jednak żądza posiadania może być ta sama i równie rani Boskie Serce”. Im bardziej lubi się piękne przedmioty – o co wolno podejrzewać tę uzdolnioną plastycznie dziewczynę – tym bardziej obtłuczony klasztorny kubek trzeba sobie wybrać, bacząc przy tym, by nie wyróżniać się spośród innych nawet skromnością, co w subtelnych zakonnych realiach oznacza na przykład dbałość, by kubek siostry siedzącej obok w refektarzu wyglądał równie nieatrakcyjnie. Jak wspominają świadkowie, „Dyskretnie wybierała dla siebie najgorszą odzież; gdy znalazła najbardziej połatany habit, z radością mówiła: oto w sam raz dla mnie. Bez wahania oddawała rzeczy, które dostała”. „W pokoju jej poza najkonieczniejszym sprzętem nie było nic zbędnego”. Jest w tym franciszkańskim duchu ubóstwa jakaś zbawienna dosłowność, zwłaszcza w naszych czasach, skłonnych do lokowania tej ewangelicznej cnoty w mglistych rewirach „tylko duchowego” ubóstwa, które jakoby daje się pogodzić z opływaniem w materialne dostatki. Sancja, uczennica Świętego Biedaczyny z Asyżu, stawia sprawę jasno: „Ubóstwo bez niedostatku nie może być, nie ma wygodnie żyjącego ubogiego”. A skoro „jesteśmy córkami św. Franciszka – żebraka”, powie o serafitkach Sancja, to „nie ma czego się smucić, obrażać czy żałować dóbr doczesnych”. Ewangelicznemu bogatemu młodzieńcowi (Mt 19,16-22) do szczęścia brak przecież tylko jednego: by sprzedał wszystko i żył wolnością Jezusa, ale to ów ostatni brak, niedostatek niedostatku, jest w końcu wystarczającym powodem, by młodzieniec „odszedł smutny”. Radość okazuje się udziałem tych, którzy zawsze chcą Bożego więcej, nieuchronnie godząc się na ludzkie mniej.
A przecież w poznańskim perfekcjonizmie, dokładności i pedanterii, które zdają się cechować osobowość siostry Sancji, na pozór dość trudno doszukać się radości. „Żywa Reguła”, jak nie bez złośliwości nazywano ją w klasztorze, rygorystyczna w przestrzeganiu milczenia, gorliwa aż do przesady i skłonna udzielać napomnień nawet starszym siostrom, sprawiała wrażenie dziwaczki. Wiele mówi charakterystyka młodej postulantki, sporządzona przez Mistrzynię nowicjatu w maju 1937 roku: „Bardzo wielka obserwantka, a czasem trochę i przesadna. Dla swej przesady łatwo i bez przyczyn się gorszy, choć dla dobrego ducha i pokory nie okazuje tego na zewnątrz, również początkowo dla tej przesady trudna była w pożyciu wspólnym, ale już znacznie lepiej”. O tym, że obraz skłonnej do zgorszenia, zasadniczej panny nie jest całkiem zgodny z tym, jaki zapamiętały rówieśnice (ale może też o tym, jak świadomie ona sama umiała panować nad wrodzonymi skłonnościami!), świadczy ciepła anegdotka z okresu studiów, opowiedziana przez jedną z jej koleżanek: „Pewna studentka wróciła z Włoch z utlenionymi włosami i odważnym makijażem. Wiele z nas odsunęło się wtedy od niej. Janka powiedziała – Co się dziwicie, przecież Włochy to kraj artystów i malarzy. Podeszła do niej i serdecznie się przywitała”. W końcu, jak napisze parę lat później Sancja, „Im kto jest lepszy, tym jest wyrozumialszy”, i „Nie trzeba się gorszyć, lecz mieć szerokie serce”. W świetle nielicznych notatek Błogosławionej, bylibyśmy dziś skłonni wiązać to irytujące niektóre siostry obserwanckie zamiłowanie z bodaj głównym rysem jej duchowości, którym wydaje się posłuszeństwo. Trudno o bardziej zdewaluowaną wartość w czasach, które tak bardzo cenią niezależność, autonomię i samostanowienie, gardząc pokorą jako postawą, która utrwala niesprawiedliwe stosunki społeczne. A przecież, jak słusznie przypomina Sancja, posłuszeństwo – nie tyle „ślepe”, co trzeźwe – jest przede wszystkim słuchaniem; słuchaniem Bożego Słowa, z którego rodzi się wiara (por. Rz 10,17), i słuchaniem bliźniego, które jest pierwszym, elementarnym gestem miłości – wsłuchanej w ludzką biedę, by ją zrozumieć, zanim zdoła jej zaradzić. Kiedy Sancja zwracała uwagę siostrom łamiącym nakazane milczenie, to nie w imię abstrakcyjnych czy bezdusznych przepisów, jak byliby skłonni sądzić zwolennicy gadatliwego indywidualizmu, ale dlatego, że „jeśli one będą mówić, to Pan Jezus nie będzie mógł im nic powiedzieć”. Żeby uważnie Go słuchać, każdą wolną chwilę spędzała Sancja przed Najświętszym Sakramentem w kaplicy, zdumiewając siostry niezwykłym skupieniem na modlitwie. „Słuchaj, a to ci wystarczy – powtarzajmy sobie we wszelkich okolicznościach”, pisze Sancja; w ten sposób zakonnica „nigdy nie jest sama: albo z Bogiem, albo z obowiązkiem, albo z bliźnimi”. Tak rozumiane posłuszeństwo, „ciężkie, ale możliwe”, nie jest słuchaniem ludzi, jak słuchają niewolnicy, „ale Boga – jako Jego dzieci”. Trudno o lepszą ilustrację słów Jana Pawła II z adhortacji Vita consecrata: „Nie ma sprzeczności między posłuszeństwem a wolnością”.
W duchu tak wolnego posłuszeństwa, Sancja będzie w zakonie niezbyt zręczną „dziewczyną do wszystkiego, ze specjalnością zmywania naczyń”: „obowiązkowa i akuratna, tylko bardzo powolna, ale myślę, że się wyrobi” – jak wróżyła przyszłej błogosławionej cytowana już Mistrzyni nowicjatu. Uderzające, że do jej obowiązków należało akurat to, do czego i z racji naturalnych predyspozycji, i nieczęstego wówczas wśród sióstr akademickiego wykształcenia, mało się nadawała: a to praca z dziećmi w ochronce, a to zadania gospodarcze – sprzątanie, szorowanie, nakrywanie do stołu, czyszczenie piaskiem widelców, wygotowywanie drewnianych łyżek, mycie glinianych kubków… Jednak „dla Jezusa jestem gotowa całe życie czyścić piaskiem te widelce”, wyznała kiedyś Sancja, wszak „człowiekowi jest tam dobrze, gdzie Pan Bóg go skieruje”. Kierował ją zresztą od młodości w miejsca dużo bardziej niebezpieczne niż klasztorna kuchnia; przypomnijmy, że w latach studenckich ta przywiązana do czystości i porządku panna z dobrego domu z odwagą i determinacją spieszyła do świetlicy, położonej w poznańskiej dzielnicy marginesu społecznego, zwanej „Wesołym Miasteczkiem”: „Praca była niełatwa, bo tam był różny element. Niektóre koleżanki, które widziały wąziutkie przejście między dwoma murami, zawsze mroczne, wieczorami zupełnie ciemne, twierdziły, że za nic w świecie by tam nie weszły”. Ale jak pisała później Sancja, „Miłować, to żyć po bohatersku”, i choć mowa o cichym bohaterstwie bez rozgłosu, jednak gdy ktoś „za wszelką cenę musi zostać świętym”, to nie może poprzestać na sumiennym spełnianiu studenckich obowiązków.
Krótkie życie „niezwykle zwyczajnej” zakonnicy zamknie się wzruszającą kodą, jakby to sam Bóg upomniał się o jej ukryte talenty, którymi nigdy nie chciała się chwalić – znajomość obcych języków, muzykalność, zdolności plastyczne. Jak gdyby najgłębszy sens starannej edukacji, długich lat akademickiego zgłębiania tajników obcojęzycznej gramatyki, sprowadzał się do tamtych paru wojennych chwil, gdy pracujący w klasztornym poznańskim ogrodzie, rzuceni daleko od ojczyzny francuscy i angielscy jeńcy, mogli usłyszeć od polskiej zakonnicy czułe słowa pocieszenia, posłuchać granych na pianinie melodii. Owszem, „być dobrym to więcej niż wiele umieć” – tymczasem Bóg pozwolił siostrze serafitce pod koniec życia posłużyć się tym, co najlepiej umiała, by umiejętniej być dobrą. Świętszą, Sancją. Ponoć po otrzymaniu wiatyku pragnęła, by siostry zaśpiewały „Być bliżej Ciebie chcę” – czy nawet wtedy, wzorem Małej Tereski, jak zwykle chciała więcej? Po jej śmierci, to właśnie owi jeńcy – przybysze, którzy obok sierot i wdów należą do biblijnych anawi’im, ubogich Bożych wybrańców – pierwsi nazwali ją Świętą Sancją. W tamtej chwili właściwe jej osobowości sięganie po „więcej” osiąga blask ewangelicznej perły: w sprawach świętości ubodzy Pana Zastępów nie mogą się mylić.
W jakim więc znaczeniu owa skromna zakonnica – żadna mistyczka, pisarka ani reformatorka – zdolna zaledwie niezbyt zręcznie „dla Jezusa czyścić piaskiem widelce”, albo zręczniej, ładną francuszczyzną, powiedzieć strapionemu więźniowi „Nie martw się, wrócisz do domu” – uczy nas, „jak nie stracić życia i być szczęśliwym”? Pewnie w jednym, za to podstawowym sensie: bo żeby życia naprawdę nie stracić, trzeba stracić je w Bogu (Mt 10,39). Wynosząc Sancję na ołtarze, błogosławiony Jan Paweł II cytował jej słowa: „Jak się oddać Bogu, to się oddać na przepadłe”. Tylko w Nim nie przepadnie nic, co warte jest, by trwało.
NATALIA TUŁASIEWICZ (z zapisków 1938-1943)
Kiedyś, w początkach mojego z Jankiem narzeczeństwa [...] napisał do mnie Janek w jednym z listów: „Daj mi Boga!” Jakże bardzo przejęło mnie to wołanie. I pomyślałam wtedy, że nie można dać komuś Boga, bo jest to dar, którego przekazanie innym przerasta ludzkie siły. Bóg jest Łaską, która sama zstępuje na kogo chce. Ale pomyślałam też, że można błagać Boga każdą sekundą życia własnego, każdym atomem oddechu, aby zstąpił na osobę umiłowaną i zaszczycił ją swoją obecnością, swoim przyjściem. Można Boga zniewalać do dania się drugim, zniewalać tym, że żyje się tak w Nim, iż ci, którzy patrzą na takie życie, muszą kiedyś zawołać: „Zaprawdę, Bóg mieszka tu, w tym sercu; oby i w nasze zechciał wstąpić, gdyż słodkie to jarzmo miłować Go.” [...] modlitwa, która we mnie powstała wtedy spontanicznie, kiedy chciałam Boga przybliżyć Jankowi, przerosła mnie i całą swoją aktualność zdumiewająco. Tym się też tłumaczy, że żyje we mnie po dziś dzień, a otwarła przede mną światy, których istnienia w niej nie przewidziałam.
[...] ta wyłącznie moja modlitwa, moja mała tajemnica, składa się właśnie nie z czego innego, tylko z kilku aktów strzelistych.
„Boże, któryś jest Miłością – tak się modliłam wtedy i modlę – bo cały umiłowałeś, bądź pochwalony w sercach naszych miłością czystą.” To pierwszy akt strzelisty mojej modlitwy. Bóg w Słowie [...] Synu Bożym, Chrystusie, umiłował Bóg wszystko, co stworzył, każdego człowieka. Wtedy, gdy modliłam się: „bądź pochwalony w sercach naszych miłością czystą”, myślałam o miłości wyłącznie naszej, mojej i Jankowej, i o jej dziejach przyszłych, gdyż miała stać się małżeńską miłością. Dziś modlitwę tę mogę rozszerzyć na wszystkich ludzi – staje się pełniejsza, a miłość moja dla Janka zyskała tylko na czystości przez to, że wszystko, co ziemskie, zostało jej odjęte.
„Pozwól nam wielbić Ciebie radością pracy naszej codziennej i uśmiechu pogodą”. Przed laty myślałam o naszych codziennych pracach i o tym wszystkim, co w miłości kobiety i mężczyzny jest uśmiechem życia, osłodą trudu, złagodzeniem cierpień. [...] Dziś modlę się, aby praca codzienna, żmudna, nieraz obmierzła, trudna, szara, codziennością zmierzchła, stała się wszystkim ludziom w Kościele źródłem Chrystusowej radości. Taka radość nie jest radością świata – korzeniami tkwi w cierpieniu, ale za to uśmiech takiej pogody jest uśmiechem wieczności. [...] wierzę, wierzę niezłomnie, że moja tyloletnia a tak uparta modlitwa będzie wysłuchana. [...] Modlę się za Janka co dzień, najserdeczniej jak umiem, tą naszą wspólną ongiś modlitwą. Modlę się, bo wiem, że tak jak z wyroków Opatrzności danym mi zostało nosić w sobie zawsze słońce, tak Jankowi sądzono nosić w sobie mrok i burzę. [...] Dziś wspomnienia o Janku już przestają być bolesne. Pamiętam dobrze chwile dramatyczne, które wywołały przed pięciu laty katastrofę naszego rozstania, ale te wspomnienia dają mi dziś poczucie mocy i utwierdzają mię w wierze, że nigdy w niedoli nie jesteśmy sami, bo zawsze podtrzymuje nasz krzyż Ten, który pod swoim udręczony upadał.
[w marcu 1939 pośród najgorszych przeczuć po aneksji hitlerowskiej Czech]
...nawet w nadludzkim ucisku można wytrwać mocą Bożą i że nigdy Bóg nas nie doświadcza ponad siły – albowiem wtedy, gdy naszych sił nie starczy, On z nami walczy i cierpi, a nawet, gdy już kres człowieczy nadchodzi, z nami umiera na naszym rozpięty krzyżu. Nie tracę otuchy, chociaż to, co ludzkie, zamiera czasem w sercu z trwogi. Modlę się ufnie: „Przecież Ty, Boże, jesteś mocą naszą. W Tobie nadzieja nasza. Doświadczaj nas, jak chcesz, jeno zachowaj nam Ojczyznę, dziedzictwo krwią serdeczną niedawno odkupione”.
1 X 1939
Znowu wymazano Polskę z mapy świata. [...] Gdyby nam wiara nie dawała ciągle mocy swojej, życie stałoby się dla nas wszystkich okrutną igraszką ciemnych mocy. [...] W tych trudnych, nieraz okrutnych dniach wojny, staram się o to, aby być jak najbliżej Bożego Serca. Rozmawiam z Nim tak, jak rozmawiałabym z Chrystusem w Nazarecie, ale najczęściej nie mówię nic, modlę się milczeniem, tylko cichutko obejmuję z Marią krzyż i tak trwam, jakbym była zdruzgotanym świadkiem Jego straszliwej męki.
Ale Mistrz mój kocha moje milczenie. W takich godzinach ciszy rozmawia ze mną: „Nie oburzaj się, nie złorzecz, potrzebna mi jest twoja, właśnie twoja miłość; kiedyś, dawno temu postanowiłaś sobie, że naczelną ideą twojego życia będzie miłość. Serce moje błogosławi zawsze takim celom. Dziś, gdy tylu ludzi na świecie znieważa moje serce, gdy obsiadło je kłębowisko żmij, potrzebna mi jest twoja miłość więcej niż kiedykolwiek. Módl się przede wszystkim za nieprzyjaciół, albowiem taka modlitwa jest miłością najwyższej próby – wszystko zaś przez tę właśnie modlitwę będzie ci przydane. Obdarzam cię jedną z największych łask – oto nie zabijasz, nie burzysz, ale tworzysz miłością. Bądź mi jak światło lampki oliwnej: i pochodnie, i kandelabry, i świece płoną nieraz jak gwiazdy, ale gasną jak one; światło lampki oliwnej nigdy nie gaśnie przed moim tabernakulum – chcę byś była jak to światło, jasna trwaniem miłości. I nie płacz, że Matka wasza umarła. Znam te łzy – i ja płakałem nad miastem miast, gdy widmem kamienia na kamieniu krwawiło moje miłujące serce. Zbieram wasze łzy i przed Ojcem moim świadczę o waszej boleści. Sprawiedliwość idzie przede mną i toruje drogę krokom moim. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości”. [...]
Co dzień modlę się: „Gdy Cię, o Panie mój, lży człowiek, a kłębowisko żmij toczy Ci serce krwią serdeczną, niech miłość moja będzie jak pieśń czarodziejska, co zmusza węże do ciszy i zasłuchania”. [...] „Niech z oczu moich na wszystkich ludzi, z którymi choćby przelotnie się stykam, szczególnie zaś na wrogów Ojczyzny mojej, promieniuje Twoja miłość i dobroć. Niech choć przelotnie, a przecież tryumfująco łaska Twoja spłynie na grzeszących, przez pośrednictwo mojej niegodności. Albowiem wielu dziś nie wie, co czyni. A gdyby nie pomoc Twoja, Boże, ból mój byłby nienawiścią i żądzą odwetu. Ale z Tobą modlę się nie o odwet, lecz o tryumf dobra i sprawiedliwości.”
[po wysiedleniu z Poznania w listopadzie 1939 r.]
„Pozostawić wszystko, a iść za Tobą na Kalwarię, to jest Mistrzu, Twoja nauka. Twardy jesteś, kiedy nas hartujesz boleścią, a przecież niewymownie słodki w pociechach swoich dla nas. Dziękuję Ci, że naszej rodzinie i ojczyźnie mojej pozwoliłeś iść za sobą skatowanym i cierpiącym. Dziękuję Ci, że uznałeś, iż możemy Ci towarzyszyć nie tylko w drodze na Tabor, ale że czuwamy z Tobą w Ogrodzie Oliwnym. Jesteśmy wprawdzie jak ten Szymon z Cyreny – przymuszać nas trzeba do noszenia Twojego Krzyża; ale i na Szymona z Cyreny i jego rodzinę spłynęło błogosławieństwo Twoje. [...] dziękuję Ci, że mnie doświadczasz cierpieniami fizycznymi i moralnymi. Chcesz wypróbować wiarę moją, wiem o tym, więc w cierpieniach na Twoje serce kłonię stroskaną głowę. Zostawiam w ręku nieprzyjaciół to, co najdroższe z posiadanych rzeczy:[...] Kochasz całkowite ofiary – niech Ci będzie miła danina moja i nasza.”
[czuwając przy umierającej przyjaciółce]
Do Boga pcha mnie przede wszystkim nieprzeparty głód miłości. To jest ten Płomień, który trawi mię, nie niszcząc, lecz wzmacniając na ciągle nowe, spontaniczne w gorzeniu, życie. Bóg jest dla mnie przede wszystkim Miłością. Wszystko, za co Go wielbię, w jego miłości dla świata się mieści. Dlatego modlę się dla siebie tylko o trzy rzeczy: 1) o dar miłości Bożej; bo to jest dar nad dary, i wszystko, cokolwiek ma dla mnie jakąś wartość, z niego tę wartość czerpie; 2) o dar czystej intencji, bo po ludzku jesteśmy skłonni najdrobniejszym naszym dobrym uczynkom przydawać intencje przyziemne, gdy właściwą intencją całego mojego życia może być tylko chwała Boża; 3) modlę się też bardzo o dar pełnienia zawsze woli Bożej, bo tylko ta droga daje pewność, że się nie błądzi po manowcach. Innych próśb odnośnie do siebie nie mam – w nich kryje się wszystko. Dziękuję Bogu dziś wszystkimi aktami pokornego uwielbienia za to, że nie odrzucił mię od siebie, choć ośmieliłam się łaknąć dla siebie tego szczęścia, którego dla mnie nie wyznaczył. Że chciałam być żoną i matką, gdy On chciał, bym pozostała samotna. I trzeba było wielu lat rozłąki z tym wszystkim, co mi ongiś było najdroższe, bym zrozumiała, że Ten, który mi zabrał wszystko, dał mi stokroć więcej, obdarzył mię królewsko, rozrzutnie rajsko, bo dał mi na własność Siebie – nieograniczoną Miłość najczystszą. I zrozumiałam wreszcie, że misja moja życiowa to jest apostolstwo świeckie, że mam być samotną nie z konieczności, z fatum bolesnego, ale z wyboru radosnego, z własnej woli, z miłości. Modlę się łaknieniem odnowy Kościoła katolickiego – odnowy w duchu i prawdzie. Gotowa jestem dziś całkowicie do ślubu ubóstwa, czystości i posłuszeństwa.
Muszę być zakonnicą bez habitu i klasztoru, misją moją, jest odnowić zakon życia, unaocznić światu, że drogi świętości przebiegają także przez gwarne rynki i ulice, nie tylko schodzą się u furt klasztornych.
[ostatni zapis w notatniku - modlitwa przed wyruszeniem na konspiracyjną misję]
Spraw, Miłości Nieskończona, abym umiała Cię wielbić nie tylko słowem, ale także życiem całym przyszły, każdym oddechem, każdą kroplą krwi, każdą myślą, każdym uczuciem, wszystką, całkowicie wszystką wolą. Panie mój, dziś już nie jestem tylko sobą, dziś wiem, że jestem zanurzona w Tobie. Nauczyła mię tej drogi Twoja Święta Matka, Chryste, Przyjacielu mój Najdroższy. Ona wiedzie mię ku tej miłości, co Trójcy Przenajświętszej całkowicie się daje. Stworzycielu mój, bądź uwielbiony przez mnie tym, co mnie tworzyć dozwalasz, Odkupicielu mój, dozwól mi wespół z Tobą odkupywać to, za co Ty umarłeś, Oświecicielu dusz, dozwól mi nieść światło Swoje tym, którym pragniesz zesłać jasność za pośrednictwem człowieka.
Cóż ci mam, Panie mój, rzec w tej godzinie wołania Twego?
Miłości moja!
Jestem.
Idę!
Wiem, że mi błogosławisz.
S. SANCJA SZYMKOWIAK
„Twe dzieci Matko Święta – w opiece zawsze miej – Niepokalanie Poczęta – nam błogosławić chciej! Chciałabym, żebym sama i inni Twoją Najświętsza i Niepokalaną Matkę miłowali Twoim sercem, o Boska Dziecino! Przez Twe święte rozmowy i słodkie pieszczoty z Twą Matka Najświętszą – uświęć nas Jezu Dzieciątko.
"Moje życie mam przeżyć całkowicie przed Tabernakulum. Jak najliczniejsze akty strzeliste do Najświętszego Sakramentu, wiele miłości w odwiedzinach, Komunii św. Gdy stwierdzę, że jestem wierna moim postanowieniom, ufna chwalić będę Boga, który wszystko mi uczynił. Gdy upadnę, pilnie będę strzegła się przygnębienia. Bóg tak sprawi, bym upokorzyła się coraz bardziej i bym oddała się miłości. Po upadku akt głębokiej pokory. Potem zacznę na nowo. Uśmiechnięta, jak gdyby Jezus pogłaskał mnie, jak gdyby pocałował mnie, jak gdyby podniósł mnie swymi rękoma, znów pójdę moją drogą pewnie i ufnie, szczęśliwa. O dobry Jezu, Ty wiesz, Ty wiesz, jak pragnę Cię kochać".
"Zwracać uwagę na wszystko i starać się o najwyższą doskonałość w małych rzeczach. Święci to dusze stale zapominające o sobie, gubiące się w Tym, Którego miłują...!".
"Jezus mnie chce mieć świętą zakonnicą, nie tylko z cnoty miernej, ale tej najwyższej, nie będzie zadowolony ze mnie, dopóki nie stanę się, albo dopóki nie dołożę wszystkich sił, by stać się świętą. Chcę naśladować największych świętych, a nie potrafię wypełnić jak należy zwykłych obowiązków. Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Jestem grzesznicą o wiele większą niż mogę sobie wyobrazić. Jeśli coś dobrego zrobiłam w życiu, wszystko było dziełem Boga. Te drobiazgi, które dotąd zrobiłam - były dziecięcą zabawką. Drogą, którą muszę pójść i która jest najwłaściwsza to pokora. Walkę muszę wydać miłości własnej, temu nieprzyjacielowi, którego noszę w sobie. Będę dążyła do tego, by miłość i czułość do Boskiego Oblubieńca ożywiały wszystko we mnie - moje myśli, słowa, uczynki, by przenikały każdy mój czyn. Nic nadzwyczajnego nie ma być we mnie, wszystko zwyczajne, ale nie zwyczajnie. Myśl, że mam stać się świętą za wszelką cenę musi być stałą moją troską. Jeśli chcę być świętą - Bóg da mi łaski potrzebne i czas".
"Uśmiech, który jest na ustach, musi umieć pokryć całą wewnętrzną walkę - czasami straszliwą - z egoizmem, musi też, jeśli to konieczne, świadczyć o zwycięstwach ducha nad przeciwnościami wynikającymi ze strony zmysłów czy miłości własnej".
Mówmy sobie w cierpieniu:
„To mój Zbawiciel podaje mi gorzki kielich cierpienia, mój Zbawiciel, który mnie tak serdecznie, tak nieskończenie ukochał, że nawet swe życie za mnie oddał. Zaiste, On na pewno nie zesłałby na mnie tego krzyża, gdyby ten krzyż nie był mi w najwyższym stopniu pożyteczny. Z ręki Zbawiciela niczego złego nie potrzebuję się obawiać, choć mię nawet uderzy. Ta ręka z miłości ku mnie dała się przebić i przytwierdzić do krzyża”.
Owszem całujmy serdecznie rękę naszego ukrzyżowanego Zbawiciela, rękę, która nas bije, i zapewniajmy Go stale: „Mój Jezu, nie chcę się skarżyć na me cierpienia, ani na tych co mi je zadają! Wiem, że Ty wszystko tak chciałeś i chętniej bym umarła, niż Twej najświętszej Woli choćby w najmniejszej rzeczy się sprzeciwiła. Panie, Twoja Wola niech się dzieje!
Jakim pokojem będziemy się wtedy cieszyli. Wtedy rzeczywiście nic nie będzie zdolne zamącić tej radości duchowej. Jeżeli tę doskonałą zgodność z Wolą Bożą posiadamy, wtedy możemy spoczywać na ojcowskim Sercu Boga, na łonie Bożej Opatrzności. Wtedy możemy zawołać z Oblubienicą w Pieśni nad Pieśniami: „Miły Mój mnie, a ja Jemu”. Obrazek: fragment z Ostatniej Wieczerzy Pańskiej - św. Jan spoczywa na Sercu Pana Jezusa. „Spoczywając dzień i noc na Boskim Sercu - Zagłębiaj się w miłości Jezusa, jaką miał, by ratować dusze i zbawiać je - i chętnie wszystko znoś i przebaczaj... przebaczaj...”
„Nikt kochać nie potrafi, ani nawet wyobrazić sobie nie może, co to jest miłość, jeśli nie jest zdolny pojąć, że: „Szczęściem i radością jest dla kochającego - umrzeć za swe kochanie”.
Również i święci, nie zaraz od początku doszli do tego, by cierpieć z radością. Nie, i oni czuli swój krzyż i jęczeli pod gniotącym jego ciężarem, a nieraz upadali na swojej drodze krzyżowej. Ich odwaga i ich moc osiągała dopiero powoli twardość stali.
Ten, który nazywa siebie szczęśliwym, zrzeka się tego, na czym ludziom ogromnie zależy: zrzeka się być żałowanym i pocieszanym, zrzeka się żebraczej postawy przynoszącej korzyści, zrzeka się wypożyczania cudzej energii, a nawet staje się dłużnikiem słabych, karmicielem wszystkich zgłodniałych, tym który daje, albowiem jemu nic nie dają i zapominają mu nawet podziękować.
Tęsknota nasza za Jezusem niech na tym polega, że będziemy szukać Krzyża, miłować go i oprawców i modlić się za nich. Krzyżować trzeba nam naszą pamięć, rozum, umysł - odrzucać wszelkie myśli niezgodne z naszym powołaniem. Liczmy się surowo ze sobą; nie wolno nam poprzestać na dobrych, choćby najlepszych chęciach. Krzyżujmy naszą wolę.
Pokora
Radość i pokój pochodzą z pokory; smutek zaś z pychy. Dusza pokorna nie dziwi się swoim upadkom, lecz stara się ciągle dążyć do doskonałości. Jest zadowolona ze wszystkiego i ze wszystkich. Jest zadowolona z najlichszego odzienia, jedzenia, zajęcia, że jest opuszczona itp. Zakonnicy pokornej jest wszędzie dobrze i myśli raczej tylko o tym, czy innym z nią jest dobrze. Takie myśli pokorne ułatwiają życie zakonne. Pokora jest jedną z cnót najtrudniejszych do zdobycia. Pan Bóg pokornych wprost ściga Swymi łaskami;
Jak się ćwiczyć w pokorze? Nie myślmy nawet o swoich talentach, zdolnościach, choć nawet rzeczywistych; tylu innych ludzi jest o wiele zdolniejszych. Nie trzymajmy się własnego zdania, chyba, że czynność nakazana byłaby grzechem. Ustępujmy drugim, ale bez uczucia pysznego i zupełnie nie okazując jakiejś niechęci zarozumiałej czy wyższości na zewnątrz. Nie chciejmy wszystkiego wiedzieć, choć co do niektórych rzeczy trzeba być uświadomioną np. w sprawach tyczących się obowiązku. Mówmy o sobie jak najmniej, nie mówmy bez potrzeby o swej rodzinie, o stronach rodzinnych i w ogóle o tym co się zostawiło na świecie, o znajomościach, czym się było itp. Nie zatrzymujmy w sobie żadnych myśli szemrzących, ale mówmy sobie, że to "Pan Bóg tak dopuścił". Przed Najświętszym Sakramentem powtarzajmy często, że chcemy być nieznane i zapomniane. Odmawiajmy litanie o pokorze - módlmy się gorąco, aby Pan Bóg nam dopomógł w ćwiczeniu się w pokorze. Nie ubiegajmy się o żaden urząd ani obowiązek. Mówmy z prostotą i szczerze co umiemy a czego nie umiemy. W czasie upomnienia nie tłumaczmy się a przynajmniej nie z żywością, lecz jeśli trzeba, to najpierw zapytajmy się, czy możemy się usprawiedliwić. Trzeba wyrzucać z pamięci tych, co nas urazili, usuwać wszelką oznakę wyniosłości - wszelką pretensjonalność w chodzeniu, w zachowaniu się, w mowie.
Prośmy dla siebie zawsze o rzeczy gorsze, starsze, o obowiązki trudniejsze, o takie do których czujemy odrazę. Uważajmy się za sługę innych, chętnie przysługujmy się innym, lecz przede wszystkim spełniajmy wiernie polecony obowiązek. Nie wymawiajmy się od trudnych obowiązków; jeśli czego nie wiemy to pytajmy się pokornie młodszych siostrzyczek, (może niższych urzędem) ale nie wymawiajmy się od poleceń. Nie mówmy też za wiele o swojej nędzy duchowej, lepiej myślmy to i odczuwajmy.
Cnota prostoty
Św. Franciszek Salezy mówi, że dusze proste myślą i mówią jak dzieci, wierzą wszystkiemu co im się powie, nikogo nie posądzają. Dusza prosta jest łatwowierna a nie przebiegła, nie troszczy się i nie kłopoce o siebie, jest pewna, że Jezus stara się o nią. Dopóki miłość będzie pełna prostoty, będzie prawdziwą miłością. Przeciwności to krzak ciernisty, rosnący po wszystkich drogach, pod najpogodniejszym niebem, w najskrytszych zakątkach życia. Kolce, co chwila czuć się dają. Ostre i zręczne, bo umieją wynaleźć najdotkliwszą strunę serca. I zdradliwe, aby się ukryć pod tysiącem nazw boleści. By pozostać w ranie, lub wsuwać się tylko na chwilę, by potem jeszcze silniej się zagłębiać. Przy każdej takiej wiązce tych cierni stawia Bóg dla złagodzenia ich ostrza pomoc, a nazywa się ona: "aniołem zgadzania się". Anioł ten skromny żyje bez rozgłosu, mieszka wszędzie, bo go wszędzie potrzebują. Słowa jego zaczerpnięte ze źródła niebieskiego, wlewają balsam pociechy, bo są bardzo proste i wnoszą do serca pogodę. Szczęśliwe dusze, które żyją w przyjaźni z aniołem poddania się Bożej Woli.
Czuwajmy więc, nie polegajmy na własnej świętości. Pamiętajmy; że kolor biały jest barwą najbardziej brudzącą się i najmniejsza plamka na niej jest widoczną. Biel jest dla nas barwą tylko zapożyczoną; zapożyczamy jej od Pana Jezusa, nie pozwalajmy sobie na jej przyćmienie. Im bardziej jesteś obsypany łaskami, tym bardziej lękaj się! Pamiętaj że ktokolwiek pragnie dążyć do doskonałości, gotuje sobie pokusy i burze straszne. Wobec ich rozpętanej wściekłości powiadasz: Dawniej nie doświadczałam takich pokus? Prawda, lecz szatan wówczas nie miał o ciebie obawy. Nie trwóż się więc, widząc, że pokusy twe wzmagają się - w miarę wzrastania w tobie gorliwości: jeżeli wolno by nam było z czegokolwiek chełpić się, to tylko z tego, że widocznie wart jesteś trudu, jeżeli szatan cię napastuje.
Wielki Boże, w Którego Obliczu i obecności stoję, błagam Cię przez Najświętsze Serce Twego Syna, oświeć mój rozum, ażebym zrozumiała, czego żądasz ode mnie, abym z miłości ku Tobie czyniła to, co się Tobie podoba!